poniedziałek, 27 maja 2013

3. upper-class&touristic Paris - okolice Châtelet

Spędziłam już we Francji tydzień. Moje przygody w roli paryskiej une fille au pair z każdym kolejnym dniem nabierają coraz to wyrazistszego kolorytu. Tak jak na początku jakoś nie potrafiłam nazwać siebie: au pair, tak teraz przyzwyczajam się do tej roli coraz bardziej, jako że znacznie więcej czasu spędziłam z dziećmi. Czuję się z nimi już naprawdę swojsko, mimo że minął zaledwie tydzień! Ostatnie kilka dni do łatwych nie należały, gdyż dzieci - kiedy nie ma mamy - zaczęły ujawniać swoją potworzą naturę. Nie chodzi o to, że te dzieci są jakoś wyjątkowo niegrzeczne. Wcale nie. Dziecko jak dziecko, każdy miewa swoje widzimisię i bywa irytujące. Co nie znaczy, że takie są cały czas, przeciwnie - na ich substancję składają się dwa składniki: naturalny pierwiastek wesołości i wigoru przeplata się z nieprzewidywalnym składnikiem X, który, jak wiemy, potrafi wprowadzić nieco zamętu! Może on się objawiać np. w postaci: a) bycia wybrednym co do jedzenia b) niechęci do sprzątania c) kłótni z rodzeństwem. Jednak przymknąwszy oko na te efekty uboczne, dzieci pozostają bardzo przyjaznymi stworkami. W sobotę szłam z A. (dziewczynka) odebrać P. (jej brata) z katechezy i jak się przekonałam, w mej własnej okolicy - Meudon - wciąż pozostaje wiele uroczych zakamarków do odkrycia. Zobaczcie sami. 

Droga prowadząca do Château de Meudon (zamku)

Znajduje się tam także bogato zdobiony kościół, którego historii - zarówno jak i zamku - niestety nie znam, ale postaram się te braki nadrobić w najbliższym czasie. 

Ze wzgórza rozpościera się widok na dzielnicę La Défense (nowoczesna dzielnica biurowo-wystawienniczo-mieszkalno-handlowa w aglomeracji Paryskiej - jak podaje Wikipedia), tzn. dzielnica XXI wieku, gdzie znajdują się imponujące drapacze chmur. 

Poza tym, w trakcie moich wędrówek ulicami Paryża, mijałam słynne muzeum Centre Georges Pompidou - muzeum sztuki nowoczesnej, które miałam już okazję zwiedzić dwa lata temu podczas wycieczki. Po kilku spędzonych w nim godzinach (było ich stanowczo za mało, wierzcie mi) z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że znajdują się tam jedne z najbardziej niezwykłych rzeczy jakie dane mi było widzieć (dokładniej opowiem w osobnej notce, kiedy oficjalnie zacznę trasę zwiedzania). 




W okolicy tej będę bywać często, gdyż od jutra zaczynam swój kurs francuskiego. Zarówno muzeum, jak i moja szkoła, znajdują się na ulicy Rambuteau, w okolicy Châtelet, czyli miejsca dawnego zamku (jego historia sięga samych początków kraju - IX wieku!), zdobytego szturmem w przeddzień oficjalnego wybuchu rewolucji francuskiej (14 VII 1789), a zburzony na początku XIX wieku. Niesamowite, że wydarzenia te odgrywały się właśnie na tych ulicach... Obecnie znajduje się tam plac Place du Châtelet. 


Niestety, obiekty znajdujące się w okolicy ewidentnie nie sprzyjają moim planom prowadzenia stylu życia fit...






Jestem niemalże pewna, że ten młody piekarzyna specjalnie jął układać bagieteczki, by wepchnąć mi się w kadr!


Ach, no i jeszcze o jednym aspekcie wspomnę (uwierzcie mi, jest ich tak dużo, że muszę się powstrzymywać przed opisywaniem wszystkiego naraz!). Poza bagietkami, kolorowymi kanapkami, kusząco pachnącymi wypiekami z ciasta francuskiego, ludźmi jedzącymi rogaliki w ulicznych kafejkach, nieodzownym elementem tej paryskiej okolicy są... sklepy! I to jakie! 




Nafnaf - świetny butik! Oczywiście nie należy do tanich, ale też nie do takich diabelsko drogich. Ceny porównywalne do cen w Zarze. Już się czaję na jakąś sukienkę z tego sklepu na ślub siostry... 

Na dzisiaj to tyle anegdotek z życia au pair w Paryżu. Dzisiaj wstałam stanowczo za późno, przez co najadłam się później trochę stresu. Ale o moich różnorakich przygodach - tych miłych i tych niekoniecznie - potem. Au revoir!

środa, 22 maja 2013

2. Okolice Meudon & Fontaine de Saint Michel

Witam cieplutko wszystkich czytelników!

Wczoraj miałam dzień pełen wrażeń. To dopiero drugi dzień pracujący, a mam wrażenie, że tyle się wydarzyło! Nie nadążam z kodowaniem wszystkiego w pamięci, a co dopiero referowaniem innym. 
Otóż rano poszłam do największego marketu w Meudon, by zrobić tam sobie zdjęcie identyfikacyjne do szkoły językowej. W markecie tym (Monoprix) znajduje się sklep z ubraniami i akcesoriami, coś podobnego do H&M, oraz kosmetykami różnych marek, akcesoriami domowymi i wszelkimi innymi obiektami, które czyniły z tego sklepu idealne miejsce dla każdej miłośniczki zakupów. Ale nie tanich zakupów! Ceny ostudzą każdego nierozsądnego przybysza, nie ma się czego obawiać. Od razu przeszłam się po okolicy i mimo deszczu, udokumentowałam moją wyprawę zdjęciami. 



 Dworzec, z którego odjeżdża koleja RER - przypomina polski tramwaj/nowy pociąg. Obok metra drugi najpopularniejszy środek transportu publicznego. W Paryżu i okolicach kursują także autobusy i tramwaje.


Jak widzicie, okolica jest naprawdę ładna. Idealna do mieszkania! Ani za spokojnie, ani zbyt hałaśliwie, sklepy są, kawiarenka, apteka, piekarnia (koniecznie muszę tam sobie kupić bagietkę), cukiernia i wiele innych punktów usługowych. Co najważniejsze, pozostaje przy tym względnie niedaleko od miasta - wyżej wspomnianą kolejką (mam do niej 8 minut pieszo) dojechałam do centrum w pół godziny, w to oto miejsce: 
Fontaine de Saint Michel.


Fontanna została wybudowana w 2 poł. XIX wieku, za rządów Napoleona III (sory za historyczne maniactwo, ale nie ukrywam że po przygotowaniach do matury czuję dumę, że wiem, kim ten gostek był hihi).

 Te niepozorne schodki wyprowadziły mnie na wielką paryską przestrzeń miasta. Nie dajcie się zwieść ich wyglądem, kryją pod sobą ogromną podziemną strukturę metra i kolei, na których nietrudno się zgubić. 


No i zabytek, który na pewno wszyscy znają! Pierwszy z listy paryskich must see. Katedra Notre Dame.

A na koniec... rzecz, która sprawiła, że poczułam pełnię szczęścia. Zaraz obok fontanny ujrzałam... budkę z lodami Ben&Jerry's!!! Kiedy skosztowałam ich po raz pierwszy, od razu wiedziałam, że ich smak będzie mnie prześladował. Od tamtego czasu przy każdym wyjeździe zagranicę, zaglądam do uważnie do zamrażarek w poszukiwaniach... Szczególnie polecam smak Strawberry Cheesecake :)


No dobrze, ale co w ogóle tam robiłam? Udałam się do miasta na spotkanie z au pair z Włoch. Dziewczyna trochę się spóźniła, ale mimo moich francuskich niedociągnięć rozmawiało nam się bardzo miło. Poszłyśmy do McDonalda, a potem zaproponowałam oto te lody (mimo, że pogoda sprzyjająca lodom zdecydowanie nie jest: ok 15 stopni plus przelotne opady). Jak się okazało, Marta (tak ma na imię ta au pair) była w Polsce na Erasmusie! Niestety, nasz kraj nie zapadł jej dobrze w pamięci. A przynajmniej Białystok, do którego wyjechała. W akademiku nie było internetu, ani nawet ciepłej wody, dlatego wróciła do swojej gorącej Sardynii znacznie szybciej. 

Z dziećmi z kolei siedziałam wczoraj sama do późna, ale na szczęście nie oznaczało to dodatkowych godzin pracy, gdyż w łóżku już są zazwyczaj ok. 21.30 (wczoraj trochę później, bo dziewczynkę bardzo zafascynowała gra w trójkąt bermudzki. poza tym, moc atrakcji: graliśmy w rzutki, które wygrała wczoraj w wesołym miasteczku i w bierki, które też przysporzyły niemało emocji). 

Dzisiaj natomiast poszłam z dziećmi tylko rano do szkoły (normalnie dziewczynka chodzi sama, a chłopiec z mamą, ale chodziło o to, bym wiedziała, gdzie szkoła się znajduje). I mam wolne! Ok. 16 będę wychodzić z domu, gdyż jadę do szkoły językowej napisać test z francuskiego. Kiedy powiedziałam hostce, że wcześniej sobie powtórzę gramatykę, od razu mnie spytała, czy chcę jakieś książki. Przyniosła mi jedną, gdzie wszystko jest ładnie wytłumaczone, przyznając się, że sama jej czasem używa. Oprócz tego poleciła mi sklepy, mówiła że możemy się gdzieś razem wybrać w weekend, i że na pewno chce mnie zabrać na Saint Germain do najsławniejszej kawiarni w Paryżu na brunch! Wszystko wydaje mi się na razie takie niesamowite, że aż boję się o tym myśleć, by nie zapeszać! 

Notka znowu długa, ale sami widzicie - tyle do opowiedzenia. Później będę miała mniej czasu, bo od piątku do poniedziałku hostki nie będzie i będę sama z dziećmi. W czasie szkoły postaram się tu zajrzeć, ale nie wiem co z tego wyjdzie, więc póki co korzystam. Wszystkim przesyłam serdeczne paryskie pozdrowienia, bisous!



niedziela, 19 maja 2013

1. początki AUPAIRacji

Przygotowania były trudne, aczkolwiek szybkie. Z kolei sama operacja przebiegła raczej bezproblemowo. W końcowej fazie jedynie wystąpiły pewne komplikacje. Ostateczny rezultat: operacja przebiegła pomyślnie. Koniec nerwów i gorączkowego spoglądania na zegarek. A więc jestem już tutaj - we Francji. Dokładniej w Meudon, na południowo-zachodnich przedmieściach Paryża. 

Co ja tutaj robię? Po tytule chyba nietrudno wywnioskować: przyjechałam tutaj do pracy jako au pair. Szczerze mówiąc, jeszcze się tą au pair nie poczułam, w ogóle jakoś dziwnie mi tę etykietkę przyporządkować własnej osobie. To dlatego, że ciągle mam poczucie jakiegoś odrealnienia, wyjęcia z rzeczywistości. Coś stało się - ale samego procesu wcale jakby nie doświadczyłam, a jedynie punktów początkowego i końcowego. Ledwie zdążyłam ochłonąć po maturze, ostatni egzamin z historii, jeden dzień na pakowanie i tadadam - jestem! Wylot z Poznania w niedzielę, o 11:40. Przylot: lotnisko Paris Beauvais. 
Muszę przyznać, że ku mojemu zaskoczeniu, już na małej rodzimej Ławicy poczułam kosmopolityczną atmosferę. Wszędzie wokół nie tylko parler en français, ale także i po hiszpańsku, niemiecku i jeszcze to innych, gorszych lub lepszych językach. W tamtym momencie moim największym zmartwieniem było to, żeby tylko moja ogromniasta walizka (32kg!) ze mną doleciała z cała i zdrowa. Oczywiście tak też było i potem z lotniska musiałam jeszcze dojechać do miasta autobusem - gdyż wbrew mylącej nazwie Paris Beauvais blisko Paryża wcale nie jest. 

Na dworcu (raczej bym to nazwała postojem autobusowym) czekałam chwilę na moją spóźnioną famille d'accueil. Wnet zobaczyłam panią w conversach z dwójką dzieciaczków - chłopiec Pierre-Alexandre, lat 9 oraz dziewczyka Alix, lat 11 - od razu przeprosiła za spóźnienie, spytała czy chcę wody i zaproponowała kupno kanapki. Wzięła nawet moją walizkę (mimo dobitnych "Oh really, I can take it!" - potem przynajmniej się zmieniałyśmy) ku mojemu zaskoczeniu wcale nie do... samochodu. No właśnie i w tym punkcie przechodzimy do wyżej wspomnianych komplikacji. Otóż rodzina po mnie przyjechała, ale nie samochodem - samochodu jak się okazało, nie mają. I tak też zaczęłam się czuć jak prawdziwa podróżniczka: oto ja, w centrum Paryża, przedzieram się z wielką walizką przez tłumy, kolejno jadąc metrem, tramwajem i autobusem. Co więcej - w deszczu. Bez parasolki. 

Hostka okazała się być naprawdę w porządku babką. Już się taka wydawała wcześniej, kiedy mailowałyśmy i rozmawiałyśmy na skypie, ale wiadomo, że tak naprawdę wszystko okazuje się dopiero na miejscu. Jest miła, wyluzowana i można się z nią dogadać bez problemu po angielsku. Po drodze wiele mi mówiła o mieście, dawała rady i proponowała pomoc dotyczącą życia tutaj. Dzieci przywitałam natomiast po francusku - te małe rude szkraby wydają się być fajne, aczkolwiek są nieśmiałe. Jednakże jest to dopiero pierwszy mój dzień tutaj, więc muszę być wyrozumiała. Po naszej dramatycznej wędrówce dzieci oprowadziły mnie po domu i przedstawiły z kotami. Trochę z nimi posiedziałam, zjedliśmy co nieco i poszłam się rozpakowywać do swojego pokoju. Wtem na stoliku ujrzałam: notes, grubą książkę o Paryżu i... perfum Diora! Byłam w szoku, nie wiedziałam jak się zachować i ciągle się zastanawiałam, czy to aby na pewno dla mnie. Ja natomiast poszłam później dać dzieciom i mamie prezenty ode mnie - książkę o Poznaniu po francusku, 25 gier planszowych w jednym, ołówki, zakładki, breloczki i słodycze (po dylemacie: "jakie mamy polskie słodycze?" ostatecznie wybrałam ptasie mleczko, prince polo, śliwki w czekoladzie, żelki zozole; miałam jeszcze tiki taki i cukierki dla chłopca na Komunię - które musiałam wyjąć z walizki + z ubolewaniem jedyne buty na obcasie + marynarkę żeby zmieścić się w wagowym limicie. Tak w ogóle to nie wiem, jakim cudem moja siostra spakowała się do USA z limitem 25kg, z przekonaniem, że jedzie na rok - ja natomiast na niecałe 3 miesiące. Po prostu wszystkie moje rzeczy nagle jakby wydały się być stworzone do noszenia we Francji... tak, jakby w końcu tam miały odkryć swą istotę, dotknąć swoistego matecznika sensu!). 

Jak to bywa we Francji, obiadokolację jada się późno. Naprawdę późno! Szczerze mówiąc nie byłam za bardzo głodna, kiedy o 21:30 przyszedł do mnie Pierre Alexandre żeby zawołać mnie na obiad. Podano: naleśniki (ogromne, a ile miały sera! żółtego, żeby nie było) oraz sałatę z oliwą. Na tym się jednak nie skończyło. Zaproponowano mi deser, którego zmuszona byłam odmówić, bobym pękła. Uwierzcie mi, jeśli JA odmawiam deseru, to naprawdę jest coś na rzeczy. Jutro pracuję w godz. 11-16 (dzieci mają wolne od szkoły z okazji dzisiejszego święta Zielonych Świątek) i zabieram dzieci do wesołego miasteczka. W ogóle, hostka pytała się czy chcę z dziećmi jechać do Disneylandu, to lekko skonsternowana (och, to tyle pieniędzy) powiedziałam, że jeśli dzieci chcą to mogę z nimi jechać. Chcą? Dzieci o tym marzą! - taka była odpowiedź. Kiedy zapytałam, czy nigdy nie były, okazało się że były i to z milion razy, ale to uwielbiają. Okazało się też, że.. hostka może "zdobyć" bilety! Do tego zaproponowała mi wyjście do ponoć naprawdę fajnego aquaparku niedaleko, oraz swoją obecność kiedy bym pierwszy raz chciała jechać do jakiegoś muzeum czy na zakupy. Komkartę już mi wyrobiła, od jutra działa. W środę mam wolne i wybieram się do miasta, żeby zapisać się na kursy francuskiego. Od piątku natomiast przez bodajże kilka dni zostaję sama z dziećmi (za dodatkową pensją), bo ona leci do... Hong Kongu. Jest dziennikarką, więc dużo podróżuje. Umie portugalski, bo mają dużo znajomych w BRAZYLII. To się nazywa życie pełne atrakcji! Na razie wszystko zapowiada się bardzo dobrze. Czuję się tu jak u siebie w domu, mimo, że to dopiero pierwszy dzień. Oby tylko mój francuski czuł się tak samo coraz lepiej... 

Rany, notka jest długa jak stąd do Aspen, a można by jeszcze tyyyle dopisać! Jeśli ktokolwiek dotrwał do końca - gratuluję i dzięki! Zapraszam do śledzenia i komentowania mojego bloga. Będę na nim opisywać nie tylko sprawy związane z programem au pair, ale także (a może głównie?) życie w Paryżu i inne takie frapujące mnie różnostki. A na koniec... udokumentowany mój odlot do Paryża! Piona dla N&R za dobrze wykonaną robotę :D