niedziela, 19 maja 2013

1. początki AUPAIRacji

Przygotowania były trudne, aczkolwiek szybkie. Z kolei sama operacja przebiegła raczej bezproblemowo. W końcowej fazie jedynie wystąpiły pewne komplikacje. Ostateczny rezultat: operacja przebiegła pomyślnie. Koniec nerwów i gorączkowego spoglądania na zegarek. A więc jestem już tutaj - we Francji. Dokładniej w Meudon, na południowo-zachodnich przedmieściach Paryża. 

Co ja tutaj robię? Po tytule chyba nietrudno wywnioskować: przyjechałam tutaj do pracy jako au pair. Szczerze mówiąc, jeszcze się tą au pair nie poczułam, w ogóle jakoś dziwnie mi tę etykietkę przyporządkować własnej osobie. To dlatego, że ciągle mam poczucie jakiegoś odrealnienia, wyjęcia z rzeczywistości. Coś stało się - ale samego procesu wcale jakby nie doświadczyłam, a jedynie punktów początkowego i końcowego. Ledwie zdążyłam ochłonąć po maturze, ostatni egzamin z historii, jeden dzień na pakowanie i tadadam - jestem! Wylot z Poznania w niedzielę, o 11:40. Przylot: lotnisko Paris Beauvais. 
Muszę przyznać, że ku mojemu zaskoczeniu, już na małej rodzimej Ławicy poczułam kosmopolityczną atmosferę. Wszędzie wokół nie tylko parler en français, ale także i po hiszpańsku, niemiecku i jeszcze to innych, gorszych lub lepszych językach. W tamtym momencie moim największym zmartwieniem było to, żeby tylko moja ogromniasta walizka (32kg!) ze mną doleciała z cała i zdrowa. Oczywiście tak też było i potem z lotniska musiałam jeszcze dojechać do miasta autobusem - gdyż wbrew mylącej nazwie Paris Beauvais blisko Paryża wcale nie jest. 

Na dworcu (raczej bym to nazwała postojem autobusowym) czekałam chwilę na moją spóźnioną famille d'accueil. Wnet zobaczyłam panią w conversach z dwójką dzieciaczków - chłopiec Pierre-Alexandre, lat 9 oraz dziewczyka Alix, lat 11 - od razu przeprosiła za spóźnienie, spytała czy chcę wody i zaproponowała kupno kanapki. Wzięła nawet moją walizkę (mimo dobitnych "Oh really, I can take it!" - potem przynajmniej się zmieniałyśmy) ku mojemu zaskoczeniu wcale nie do... samochodu. No właśnie i w tym punkcie przechodzimy do wyżej wspomnianych komplikacji. Otóż rodzina po mnie przyjechała, ale nie samochodem - samochodu jak się okazało, nie mają. I tak też zaczęłam się czuć jak prawdziwa podróżniczka: oto ja, w centrum Paryża, przedzieram się z wielką walizką przez tłumy, kolejno jadąc metrem, tramwajem i autobusem. Co więcej - w deszczu. Bez parasolki. 

Hostka okazała się być naprawdę w porządku babką. Już się taka wydawała wcześniej, kiedy mailowałyśmy i rozmawiałyśmy na skypie, ale wiadomo, że tak naprawdę wszystko okazuje się dopiero na miejscu. Jest miła, wyluzowana i można się z nią dogadać bez problemu po angielsku. Po drodze wiele mi mówiła o mieście, dawała rady i proponowała pomoc dotyczącą życia tutaj. Dzieci przywitałam natomiast po francusku - te małe rude szkraby wydają się być fajne, aczkolwiek są nieśmiałe. Jednakże jest to dopiero pierwszy mój dzień tutaj, więc muszę być wyrozumiała. Po naszej dramatycznej wędrówce dzieci oprowadziły mnie po domu i przedstawiły z kotami. Trochę z nimi posiedziałam, zjedliśmy co nieco i poszłam się rozpakowywać do swojego pokoju. Wtem na stoliku ujrzałam: notes, grubą książkę o Paryżu i... perfum Diora! Byłam w szoku, nie wiedziałam jak się zachować i ciągle się zastanawiałam, czy to aby na pewno dla mnie. Ja natomiast poszłam później dać dzieciom i mamie prezenty ode mnie - książkę o Poznaniu po francusku, 25 gier planszowych w jednym, ołówki, zakładki, breloczki i słodycze (po dylemacie: "jakie mamy polskie słodycze?" ostatecznie wybrałam ptasie mleczko, prince polo, śliwki w czekoladzie, żelki zozole; miałam jeszcze tiki taki i cukierki dla chłopca na Komunię - które musiałam wyjąć z walizki + z ubolewaniem jedyne buty na obcasie + marynarkę żeby zmieścić się w wagowym limicie. Tak w ogóle to nie wiem, jakim cudem moja siostra spakowała się do USA z limitem 25kg, z przekonaniem, że jedzie na rok - ja natomiast na niecałe 3 miesiące. Po prostu wszystkie moje rzeczy nagle jakby wydały się być stworzone do noszenia we Francji... tak, jakby w końcu tam miały odkryć swą istotę, dotknąć swoistego matecznika sensu!). 

Jak to bywa we Francji, obiadokolację jada się późno. Naprawdę późno! Szczerze mówiąc nie byłam za bardzo głodna, kiedy o 21:30 przyszedł do mnie Pierre Alexandre żeby zawołać mnie na obiad. Podano: naleśniki (ogromne, a ile miały sera! żółtego, żeby nie było) oraz sałatę z oliwą. Na tym się jednak nie skończyło. Zaproponowano mi deser, którego zmuszona byłam odmówić, bobym pękła. Uwierzcie mi, jeśli JA odmawiam deseru, to naprawdę jest coś na rzeczy. Jutro pracuję w godz. 11-16 (dzieci mają wolne od szkoły z okazji dzisiejszego święta Zielonych Świątek) i zabieram dzieci do wesołego miasteczka. W ogóle, hostka pytała się czy chcę z dziećmi jechać do Disneylandu, to lekko skonsternowana (och, to tyle pieniędzy) powiedziałam, że jeśli dzieci chcą to mogę z nimi jechać. Chcą? Dzieci o tym marzą! - taka była odpowiedź. Kiedy zapytałam, czy nigdy nie były, okazało się że były i to z milion razy, ale to uwielbiają. Okazało się też, że.. hostka może "zdobyć" bilety! Do tego zaproponowała mi wyjście do ponoć naprawdę fajnego aquaparku niedaleko, oraz swoją obecność kiedy bym pierwszy raz chciała jechać do jakiegoś muzeum czy na zakupy. Komkartę już mi wyrobiła, od jutra działa. W środę mam wolne i wybieram się do miasta, żeby zapisać się na kursy francuskiego. Od piątku natomiast przez bodajże kilka dni zostaję sama z dziećmi (za dodatkową pensją), bo ona leci do... Hong Kongu. Jest dziennikarką, więc dużo podróżuje. Umie portugalski, bo mają dużo znajomych w BRAZYLII. To się nazywa życie pełne atrakcji! Na razie wszystko zapowiada się bardzo dobrze. Czuję się tu jak u siebie w domu, mimo, że to dopiero pierwszy dzień. Oby tylko mój francuski czuł się tak samo coraz lepiej... 

Rany, notka jest długa jak stąd do Aspen, a można by jeszcze tyyyle dopisać! Jeśli ktokolwiek dotrwał do końca - gratuluję i dzięki! Zapraszam do śledzenia i komentowania mojego bloga. Będę na nim opisywać nie tylko sprawy związane z programem au pair, ale także (a może głównie?) życie w Paryżu i inne takie frapujące mnie różnostki. A na koniec... udokumentowany mój odlot do Paryża! Piona dla N&R za dobrze wykonaną robotę :D 

14 komentarzy:

  1. No w końcu tak wyczekiwany przeze mnie blog i jaką długa pierwsza notka, ekscytująca! Juz nie moge doczekać sie więcej i widaćdj,chociaż i tak bede miała relacje face2face:-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Powodzenia Karola!! Ach Paryż... ville de l'amour ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ahhh! Cudownie musi być we Francji! :)
    Właściwie to przyszłam tutaj poinformować, że Twój blog pojawił się już na spisie blogów au pair :) Witam na pokładzie, dziękuję za dodanie buttonu i zapraszam do odkrywania nowych znajomości blogowych au pair - http://blogi-au-pair.blogspot.co.uk/!
    Pozdrawiam , Eve

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Paryż!!! AAaaa :D wow, widać, że trafiłaś do świetnej rodzinki :)) super! poza tym - jak Ty piszesz! niby strasznie długie wypracowanie, ale czyta się w sekundę :D będę śledziła blogaska! powodzenia!

      Usuń
  4. możesz powiedzieć jaki jest Twój poziom języka angielskiego? bez problemu dogadujesz się z hostką? jakoś nikt nie jest w stanie opisać swoich umiejętności w mówieniu po ang. - wiem że to trudne, ale jednak szukam informacji gdzie się da; a francuski? rozumiesz co dzieci mówią? pozdrawiam, i życzę Ci wspaniałych przeżyć:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. mój poziom ang jest zaawansowany, jeśli oprzeć się na skali europejskiej to jest to C1. tak, dogadujemy się hostką bez problemu :) z francuskim o wiele trudniej, ale zanim wyjechałam z PL naprawdę nie wyobrażałam sobie siebie prowadzjącej z kimś normalnej, w miarę płynnej rozmowy, a teraz właśnie takowe udaje mi się odbywać! naprawdę tutaj człowiek uczy się wiecej niż przez kilka lat w Polsce. większość rozumiem z tego co mówią, czasem proszę żeby powtórzyły i jest okej. dzięki! :)

      Usuń
    2. dzięki za odpowiedź:)

      Usuń